Ogień tlił się słabo, jakby zapominał, po co płonie.
Rajesh siedział najbliżej, dłonią nad płomieniem, jak ktoś, kto słucha własnego cienia.
Nie mówił długo, aż w końcu zaczął szeptać mantrę.
Dźwięk był miękki, rozciągnięty — prawie jak oddech wiatru.
Z każdym słowem noc robiła się jaśniejsza, choć ogień nie zwiększył blasku.
Pustynia szeptała w oddali, jakby powtarzała jego słowa po swojemu.
Z ciemności wysunęła się postać.
Nie była ani obca, ani bliska, po prostu stała — jak wspomnienie, które wróciło, ale nie pamięta dlaczego.
Rajesh powtarzał mantrę głośniej, sylaba po sylabie, jakby coś przekazywał.
Nie dźwięk, lecz pamięć.
Postać skinęła głową, a potem wszystko ucichło.
Wiatr przeszedł przez pustynię, unosząc popiół i kilka niedokończonych słów.
Rano Rajesh tylko powiedział:
„Mantra wraca, kiedy ktoś jest gotów ją przyjąć.”
Nie dopytywałem, komu ją przekazał.
Może bratu, którego nie widział od lat.
A może temu, który w nim samym wciąż czekał na przebudzenie.
„Nie wszystko, co przekazujesz, ma odbiorcę.
Czasem samo przekazanie wystarczy.”
— Arun
---
By the fading fire, Rajesh chants softly.
The desert repeats his words in its own language.
A figure appears — not dream, not memory.
At dawn, only wind remains, carrying a mantra meant for whoever was ready to hear.
