Świątynia pojawiła się nagle — jak miraż, który zapomniał zniknąć.
Stała samotnie pośrodku piasku, zbudowana z gliny i ciszy.
Na ołtarzyku, pośród kwiatów i popiołu, leżał on. Pedro Peyotl.
Deepak upuścił plecak. Rajesh uklęknął bez słowa.
Ja próbowałem zrozumieć, jak kaktus, który zginął na pustyni, może teraz odpoczywać w świątyni jak relikwia.
W środku siedziało pięciu joginów — wychudłych jak pytania bez odpowiedzi.
Najstarszy z nich powiedział:
— Jeśli chcecie zabrać roślinę, złóżcie ofiarę z dymu dla Shivy.
Rajesh skinął głową.
Deepak wyjął z torby kwiaty, które kiedyś nazwał „na zapas”. Jogini zapalili.
Dym wypełnił wnętrze jak śmiech bogów.
Rajesh patrzył w ten szarawy taniec i powiedział:
„To nie my palimy. To Shiva pali przez nas, żeby zobaczyć, jak długo potrafimy się śmiać.”
Jogini skinęli głowami. Jeden z nich roześmiał się tak lekko, że aż dym zmienił kolor.
Wtedy Pedro zakwitł.
Na jego szczycie pojawił się mały, różowy kwiat, który pachniał jak wspomnienie o deszczu.
Deepak zapłakał. Rajesh tylko się uśmiechnął.
Ja zapisałem:
„Niektórzy modlą się słowami, inni dymem.
My chyba wybraliśmy śmiech.”
Wieczorem świątynia zniknęła, jakby nigdy jej nie było.
Został tylko zapach ognia i cisza, która wiedziała więcej niż my.
— Arun
---
They find a desert temple — and Pedro Peyotl on its altar.
Five yogis ask for an offering of smoke.
Rajesh says:
“We don’t smoke. Shiva smokes through us, to see how long we can laugh.”
Pedro blooms.
By evening the temple is gone, leaving only the scent of fire and a knowing silence.
.png)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz