Dojechaliśmy samochodem do pierwszego miasteczka od tygodni. Wyglądało normalnie: domy, ludzie, kurz. Ale nikt nie mówił ani słowa.
Sklepikarz podał nam wodę i kilka placków, nie patrząc nawet w oczy. Kobieta z dzbanem wskazała na owoce i kiwnęła głową, jakby prosiła, żebyśmy już poszli. Całe miasteczko brzmiało jak świątynia, w której ktoś wyciszył dzwony.
– To ich praktyka duchowa – stwierdził Rajesh z pełną pewnością człowieka, który ma rację nawet wtedy, gdy nie ma pojęcia. – Milczą, żeby nikt nie zabrał im myśli.
Deepak próbował zagadać chłopca sprzedającego daktyle. Chłopak odwrócił się plecami i przykrył uszy dłońmi. Deepak uznał to za najgorszą recenzję swoich żartów w życiu.
Na końcu ulicy siedział jogin. Wychudzony, siwy, z długimi paznokciami jak patyki do kadzideł. Mruczał. Nie mantrę, nie słowa. Brzmiało to jak ktoś, kto rozmawia ze snem o świecie, który dawno zasnął.
Rajesh uklęknął przy nim.
– Co mamy zrobić? – zapytał.
Jogin zamruczał głośniej, jakby chciał, byśmy słyszeli, ale nie rozumieli.
Arun zapisał: „To nie brzmiało jak język. To brzmiało jak decyzja.”
W końcu jogin uniósł rękę i powoli wskazał palcem kierunek — daleko poza miasteczko, w stronę miejsca, gdzie piasek był ciemniejszy niż reszta pustyni.
Nie powiedział nic więcej. Miasteczko też nic nie powiedziało.
Wzięliśmy prowiant, wodę i ciszę, którą dano nam w prezencie.
Ruszyliśmy tam, gdzie pokazał.
A Rajesh powiedział tylko:
„Nie każda odpowiedź musi mieć dźwięk.”
—
No one speaks, not a single person. The locals give them water and food without a word. A mysterious yogi, sitting at the end of the street, only hums and eventually points toward a distant direction. They leave with supplies and a silence that feels heavier than words.






